18 paź 2012

„Dla Ciebie wszystko” – Nicholas Sparks


Nikomu chyba nie jest obce to nazwisko? Odkąd pamiętam domagałam się jego książek i choć „Dla Ciebie wszystko” to dopiero drugie dzieło tego pana, to mam ochotę Go uścisnąć i podziękować mu za to co robi, bo robi to wyjątkowo i wspaniale.

Zakładając tego bloga nie zastanawiałam się nad tym ile powinnam zdradzać Wam wiadomości, postrzeżeń, przemyśleń na temat danej lektury i właściwie dalej się nad tym zastanawiam, ale tak jak i poprzednio; na koniec z pewnością zacytuję Wam jeden rozdział omijając co poniektóre fragmenty, aby jeśli ktoś skusiłby się na książkę, nie zdradzić najistotniejszych zagadnień, szczegółów fabuły.

Pierwszą książką Sparksa jaką miałam okazję przeczytać to „Bezpieczna przystań”, do której dobrałam się w jeden, pamiętny, duszny, lipcowy wieczór. Nogi miałam spieczone na słońcu i wydawało mi się, że od pasa w dół ktoś wylał na mnie wrzątek, dlatego dobrałam się do tej książki w nadziei, że choć na chwilę skupię się na czymś innym i tak też się stało, za co z uśmiechem podziękowałam, gdy tylko przeczytałam ostatnie zdanie rozwodząc się, jak to mam w zwyczaju, nad innymi scenariuszami dla bohaterów.
„Dla Ciebie wszystko” to najnowsze dzieło N. z 2012 roku. Uwagę przykuła już chociażby sama okładka, tytuł i rzecz jasna – nazwisko samo w sobie. + Oglądałam kilka filmów na podstawie jego książek i zawsze będę na tak!:)


 miał szczęście, że nie usiadł sobie tyłkiem na mojej książce!

Tak jak było w przypadku książki Jodi Picolut – „Głos serca” nie mogłam się oderwać i choć tym razem nie kusił mnie żaden jabłecznik:>to jednak, gdy zostało mi kilkanaście stron do końca domyśliłam się już wszystkiego i zabrakło mi tchu w piersiach, a łzy zaatakowały parę moich niebieskich oczu w przeciągu dwóch sekund i.. wcale się przed tym nie broniłam. Może większość z Was powie, że to niezbyt realne po prostu, ale ja, która kibicowałam od samego początku głównym bohaterom.

Amanda i Dawson. Dawson i Amanda. 

Wyryłabym te dwa imiona na najbliższym pnie drzewa i wmawiałabym sobie każdego ranka, że właśnie tak się ta książka zakończyła. Że gdyby to była rzeczywistość, jedliby teraz jajecznicę na boczku i popijali kawą w styropianowym kubku, a potem, na lunch popijaliby mrożoną herbatą, którą Dawson tak lubił. Co z Frankiem? Może jestem bez serca, ale nie jest mi go żal. Nie byłoby mi go żal ani trochę. Ogromny szacunek i podziw dla każdego kto sobie coś postanawia i się tego trzyma jednak w tym przypadku, bohatera zmusiły do tego raczej realia. Dla każdego człowieka na świecie ogromnym wstrząsem byłoby, gdyby własne dziecko mogłoby zginąć, umrzeć przez nas samych.. przez naszą słabość, uzależnienie. W tym przypadku – alkohol, który wszystkiemu, w tej sytuacji, był winien.
Tuck.. najukochańszy Tuck. To człowiek, który był niesamowity i choć zmagał się z tęsknotą, z bólem, z rozpaczą za swoją żoną, która zmarła – Clarą, on wciąż ją kochał i wciąż nosił ją w sercu. Zawsze. Chodź się załamał, chciał się poddać to podniósł się i walczył.
Żył dla Niej.
Dzięki Niej.
Istniał dzięki Niej.
Dawson. O nim za wiele nie będę pisać, bo poznawanie go osobiście jest o wiele przyjemniejsze. Chcę tylko napomknąć o jego.. wytrwałości, stałości w uczuciach? Nie wiem jak to nazwać. To, że będąc młodym zakochał się w pewnej dziewczynie. Nie. Nie zostali razem. Nie stworzyli rodziny, nie zbudowali domu. Ich drogi się rozeszły. Po latach się spotkali, choć tak naprawdę robili to w dzień w dzień w swoim sercu, gdzie przechowywali spędzone wspólnie dni, to jednak, realne życie tuż obok było całkiem inne. Nie było ciepłoty ciała, ich mieszających się oddechów i perfum. Splecionych dłoni ani objęć. Potem.. potem się spotkali i tam wszystko powróciło. Garaż, dom Tucka w Orientalu. Dawson tak jak ja i tak jak Ty, nie wybierał sobie rodziny, ale też nie podporządkował się reszcie. Nie stracił rozumu, serca, uczuć. Nie był jak tamci.
Ted i Abee. Przeraża mnie świadomość, że tacy mężczyźni naprawdę istnieją. Z takimi poglądami, z takim światopoglądem, z takimi ambicjami, a raczej ich brakiem.
Amanda. Tak. To ta dziewczyna, która czy tego chciała czy nie, czy tak miało być czy nie, tworzyła jedność nie ze swoim mężem Frankiem, a Dawsonem… 

Mam świeczki w oczach kiedy znów przerabiam tą książkę i zastanawiam się jak skrzętnie przejść do kolejnego akapitu. Nie chcę Wam więcej zdradzać, bo chyba i tak najważniejsze, najistotniejsze już zdradziłam.
 

 „Dla Ciebie wszystko” idealnie pokazuję jak jedna podjęta decyzja w przeszłości może zadecydować o naszej przyszłości. O naszym dalszym życiu. Jak wiele należy tak naprawdę od nas. I nie. Nie ma tej dobrej i złej drogi. Jest po prostu ta lepsza, która stworzy nam raj już tu na ziemi przeplatany od czasu do czasu problemami, które pokonamy razem i ta gorsza, która stworzy nam piekło tu na ziemi w formie udręki, żalu, bólu, strachu przeplatana od czasu do czasu minutami ulotnego szczęścia. 


Kilka cytatów i obiecany fragment rozdziału, który mnie rozczulił i ujął tak głupkowato za serce.


„Miłość zawsze mówi więcej o tych, którzy ją odczuwają, niż o tych, którzy są jej obiektem.”
 
„Wciąż prześladowała ją przeszłość, czyli Ty. A wierz mi, wspomnienia to dziwna rzecz. Czasami są całkiem realne, ale czasami stają się tym, czym chcemy, żeby były, i myślę, że Amanda usiłowała dociec, co tak naprawdę znaczy dla niej przeszłość.”

„To nasze miejsce, nasz mały zakątek świata, w którym miłość może wszystko. Myślę, że Wy dwoje zrozumiecie to lepiej niż ktokolwiek inny.”

„Zachowała listy, które wraz ze ślubnym zdjęciem Tucka i Clary oraz czterolistną koniczyną trzymała na dnie szuflady z bielizną nocną, w miejscu, do którego Frank nigdy nie zaglądał. Od czasu do czasu, gdy było jej szczególnie ciężko, wyjmowała te pamiątki. Czytała od nowa listy i obracała w palcach koniczynkę, zastanawiając się, kim byli dla siebie w tamten weekend. Kochali się, ale nie byli kochankami; przyjaźnili się ze sobą, ale po tylu latach byli dla siebie obcy. Jednakże łączyła ich prawdziwa namiętność, co do tego nie było wątpliwości.”

„(…) ona cierpi i jeśli czegoś się w życiu nauczyłem, to tego, że ludzie, którzy cierpią nie zawsze widzą rzeczywistość tak, jak powinni.”

„Jak powiedziałem, był rok 1942 i w rocznicę naszego ślubu wybraliśmy się do kina na For me and My Gal z Gene’em Kellym i Judy Garland. (…) Wątpię, żebyście kiedykolwiek widzieli ten film, i nie chcę Wam zawracać głowy szczegółami, dlatego powiem krótko: to historia mężczyzny, który się okalecza, żeby nie pójść na wojnę, a potem stara się zdobyć względy ukochanej kobiety, która uważa go za tchórza. Ja sam dostałem powołanie do wojska, do piechoty, więc częściowo rozumiałem bohatera, też nie chciałem zostawić mojej dziewczyny i iść na wojnę. Żadne z nas jednak wolało o tym nie myśleć i dlatego po wyjściu z kina rozmawialiśmy o tytułowej piosence. Nigdy nie słyszeliśmy ładniejszej i bardziej chwytliwej melodii. W drodze powrotnej śpiewaliśmy ją raz po raz. Tydzień później wstąpiłem do marynarki. (…)
(…) w biurze komisji poborowej wisiał plakat propagandowy, nawołujący do wstępowania do marynarki. (…) Mógłbym to robić, pomyślałem sobie, i podszedłem do okienka marynarki zamiast piechoty i zaciągnąłem się. Gdy wróciłem do domu i powiedziałem o tym Clarze, płakała wiele godzin. I kazała mi obiecać, że do niej wrócę.
Więc obiecałem.
Przeszedłem podstawowe przeszkolenie i poznałem regulamin. A potem, w listopadzie 1943, dostałem przydział USS „Johnston”, niszczyciel wyruszający na Pacyfik. (…) Nie wierzcie, gdy ktoś wam mówi, że służba w marynarce jest mniej niebezpieczna niż w piechocie czy marines. Albo mniej przerażająca. Jest się tam zdanym na okręt, a nie na własny rozum, bo jeśli on zatonie, to idzie się na dno razem z nim. Jeśli wypadniesz za burtę, to konwój nie zatrzyma się, żeby cię wyciągnąć. Nie można nigdzie uciec ani się ukryć, i świadomość, że nie ma się nad niczym kontroli doprowadza człowieka do szału. Nigdy w życiu bardziej się nie bałem niż wtedy, gdy służyłem w marynarce. (…)
W październiku 1944 roku przepływaliśmy obok Samaru; przygotowywaliśmy się do udziału w inwazji na Filipiny. W naszym konwoju płynęło trzynaście okrętów, co może się wydawać dużą liczbą, ale prócz lotniskowca były to przeważnie niszczyciele i eskorta, więc nie dysponowaliśmy wielką siłą ognia. I wtedy zobaczyliśmy na horyzoncie okręty nieprzyjacielskie, taką ich masę, jakby płynęła na nas cała flota japońska. Cztery pancerniki, osiem krążowników, jedenaście niszczycieli, które zamierzały posłać nas na dno morza. (…) Gdy Japończycy otworzyli ogień, pociski naszych dział nawet nie były w stanie ich dosięgnąć. Co więc mogliśmy w tej sytuacji zrobić? Wiedząc, że nie mamy najmniejszej szansy? Związaliśmy nieprzyjaciela walką. (…) nasz los był przesądzony. Otoczyły nas dwa nieprzyjacielskie krążowniki, ostrzelały z obu stron i zaczęliśmy tonąć. Na pokładzie znajdowało się trzystu dwudziestu siedmiu ludzi i tamtego dnia zginęło stu osiemdziesięciu sześciu. Wielu z nich to moi bliscy przyjaciele. Byłem jednym z tych stu czterdziestu jeden, którzy uszli z życiem.
Na pewno zastanawiacie się, po co Wam to opowiadam – (…) – więc zaraz przejdę do rzeczy.
Na tratwie ratunkowej, w samym środku bitwy, uświadomiłem sobie, że przestałem się bać. Nagle zrozumiałem, że nic mi się nie stanie, bo Clara i ja mamy jeszcze przed sobą wspólne życie, i ogarnął mnie spokój. Możecie to nazwać objawem nerwicy frontowej, jeśli chcecie, ale ja wiem swoje. Pod eksplodującym niebem zasnutym dymem z dział przypomniałem sobie naszą rocznicę ślubu sprzed kilku lat i zacząłem śpiewać For Me and My Gal, jak wtedy w samochodzie, gdy jechaliśmy z Raleigh do domu. Ryczałem na cały głos, jakbym nie miał żadnych trosk na głowie, ponieważ czułem, że Clara mnie słyszy i wie, że nie musi się o mnie martwić. Bo przecież złożyłem obietnicę. I nic, nawet bitwa na Pacyfiku, nie mogła mi przeszkodzić w jej dotrzymaniu.
To szaleństwo, wiem. Ale przeżyłem. A potem dostałem przydział na okręt załogowy, (…), i zanim się zorientowałem, wojna dobiegła końca.
Znalazłem się w domu.
Po powrocie nie mówiłem o wojnie. Nie mogłem. Nie wspomniałem o niej ani słowem. Było to zbyt bolesne i Clara mnie rozumiała. I powoli nasze życie wróciło do normy. W 1955 roku zaczęliśmy budować ten domek. Sam wykonałem większość prac. Któregoś popołudnia po robocie podszedłem do Clary, która w cieniu dziergała na drutach. I usłyszałem, że śpiewa For Me and My Gal.
Zastygłem w bezruchu i natychmiast wróciło do mnie wspomnienie tamtej bitwy na Pacyfiku. Zapomniałem o tej piosence i nigdy nie opowiadałem Clarze, co przeżyłem wówczas na oceanie. Ale ona musiała coś wyczytać z mojej twarzy, bo spojrzała na mnie uważnie.
- Pamiętasz naszą rocznicę ślubu? – zapytała, a potem wróciła do dziergania i ciągnęła: - Nigdy ci tego nie mówiłam, ale gdy służyłeś w marynarce, pewnej nocy miałam sen. Byłam na łące pełnej dzikich kwiatów i chociaż cię nie widziałem, słyszałam, że śpiewasz dla mnie tę piosenkę. I po przebudzeniu przestałam się bać. Bo do tamtej pory stałe się bałam, że do mnie nie wrócisz
.
Stałem w miejscu jak skamieniały. To nie był sen, wyznałem w końcu.
Ona tylko się uśmiechnęła, jakby spodziewała się takiej odpowiedzi.
- Wiem – powiedziała. - Tak jak mówiłam, słyszałam twój śpiew.
Później już nie opuszczało mnie przekonanie, że łączy nas jakaś potężna więź (…).”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz